piątek, 13 września 2013

Gees 15

   - Ale... ale jak to, więcej?
   - No... Pełno ich. Niektóre są wyraźniejsze, inne mniej. Gdybym się skupił mógłbym...
   - Nie - przerwała mu szybko. - Nie tutaj. Nie teraz. Na chwilę obecną mam dość. Teraz opowiedz mi o swojej śmierci.
   - Ja...
   - Jeese, prędzej czy później i tak będzie trzeba poruszyć ten temat. Uwierz mi, zwlekanie nie ma sensu. Wiem, że to nie jest dla ciebie łatwe i najchętniej wcale byś o tym nie myślał. Ale to nic innego jak ucieczka.
   - Nie o to chodzi. Po prostu nie jestem pewien od czego zacząć. To dość skomplikowane.
   - Kiedy to było?
   - Dwunastego marca, coś koło północy. Z rodzicami i młodszym bratem oglądaliśmy jakiś głupawy serial. Tego dnia brałem udział w wyścigach motocyklowych więc dość szybko zmyłem się do pokoju. Obudził mnie jakiś hałas. Kiedy otworzyłem oczy zobaczyłem, że drzwi na balkon są szeroko otwarte. Byłem przyćmiony więc jakoś specjalnie się nad tym nie zastanawiałem. Kiedy wstawałem żeby je zamknąć zza szafy wyszedł jakiś koleś. Był... no cóż, powiedzieć, że był dziwny to raczej niezbyt odpowiednie określenie. Ten gościu wyglądał jakby był z innej epoki. Kowbojskie buty, czarny staromodny płaszcz do kostek, w ręce cylinder a w ustach cygaro. Miał nawet białe rękawiczki. W pierwszej chwili myślałem, że mam zwidy ale wtedy on się odezwał. Jego głos... to dopiero było przerażające. Mówił bez żadnego wyraźnego akcentu, ale... ciężko to wyjaśnić. Kiedy tylko się odzywał, słyszałem krzyki. Tysiące stłumionych przerażonych krzyków. Kobiet, mężczyzn i dzieci. Nigdy tego nie zapomnę.
   Jeese zamilkł na chwilę patrząc niewidzącym wzrokiem na rozciągającą się przed nimi ulicę oświetloną nielicznymi latarniami. Było jednak jasne, że w tej właśnie chwili jest we własnym pokoju, powtórnie przeżywa swe ostatnie chwile. Gees nie popędzała go. Wiedziała, że to nie miałoby sensu. Gdyby choć spróbowała się odezwać sprowadziłaby go do teraźniejszości i mógłby już nigdy nie zdobyć się na tą rozmowę. Po kilku minutach odezwał się znowu, a jego cichy głęboki głos brzmiał odlegle.
   - Powiedział, że szukał mnie od długiego czasu i że potrzebuje mojej pomocy. Byłem zbyt oszołomiony by normalnie myśleć. Powinienem był zacząć krzyczeć... Choć wtedy zginęłaby pewnie cała moja rodzina. Tak czy siak, kiedy byłem już w stanie się odezwać spytałem tylko "Kim ty, do cholery jasnej jesteś i co robisz w moim pokoju?!". A wiesz co on zrobił? Zaczął się śmiać. Śmiał mi się prosto w twarz. Teraz wiem, że nie spodziewał się po mnie czegoś takiego. Ale odpowiedział. Powiedział, że ma wiele imion, jednak najsłynniejszym jest Kamatayan.
   - Kamatayan? Dziwne imię.
   - Po filipińsku to śmierć.
   Posłała mu zaskoczone spojrzenie.
   - Interesuje się takimi sprawami. Ale nie o to chodzi. Kiedy się przedstawił rozdziawiłem usta ze zdziwienia. Znowu się zaśmiał, a potem nagle spoważniał i oznajmił, że przybył by uczynić mnie jego sługą. Że zamierza przejąć mą duszę. Wtedy zrozumiałem. Wiedziałem już, kim jest.
   - Jak to?
   - Gees, należysz do ukrytego świata i nigdy nie słyszałaś legendy o Katamayanie?
   - Przecież ci mówiłam, że dopiero co dowiedziałam się o jego istnieniu.
   - Jasne, przepraszam. Po prostu dziwi mnie, że ludzie, którzy ci pomagają o tym nie wspominali. Tym bardziej, że, no wiesz, widzisz duchy.
   - A co to ma do rzeczy?
   - Katamayan to Pan Śmierci. Pierwszy z Pożeraczy.
   Zatrzymała się gwałtownie na co Jeese zareagował uniesieniem jednej brwi i pobłażliwym uśmieszkiem.
   - Kim jesteś, Jeese? I skąd o tym wszystkim wiesz?
   - Spokojnie Gees, nie panikuj. Za życia należałem do twojego świata. Jak wiesz, nikt tak naprawdę nie wie ile jest darów. Niektórzy widzą duchy, inni zaglądają w czas, inni władają snami. Ale są też nieliczni, którzy znają każdy język świata, nie ważne czy jest współczesny czy dawno zapomniany; znają legendy, których nikt im nigdy nie opowiadał, potrafią zidentyfikować artefakty należące do naszego świata i... no cóż, sporo umieją.
   - I ty... ty miałeś taki dar?
   - Nie miałem, a nadal mam. Tak samo będzie z tobą. Nawet po śmierci będziesz pomagać duszom.
   - Ale jak to?
   - No wiesz, to zależy od... Cholera! Nie powinienem był nawet o tym wspominać.
   Gees miała już wydać pełen oburzenia krzyk, kiedy mijające ich właśnie auto zatrzymało się nagle, a od strony pasażera przez okno wychyliła się burza czarnych włosów należących do Cynthii, matki Javiera.
   - Gees? Co ty tu robisz o tej porze? Rozumiem, że masz obowiązki wobec dusz, ale nie oznacza to, że musisz urządzać sobie z nimi spacery w świetle księżyca.
   - Skąd pani... skąd pani wie? - spytała oniemiała, zupełnie ignorując chichot Jeese'a
   - Och, Gees... Niezbyt często widuje się lewitującego psa.
   - Ach... - Teraz i ona zaczynała chichotać. Jeese uparł się, że to on będzie nieść Samuela, a zupełnie nie pomyśleli o postronnych obserwatorach.
   - A więc? Podwieźć cię do domu?
   - Ja... Tak właściwie do my szliśmy właśnie do państwa domu.
   - O tej porze? A co na to twoi rodzice? Wsiadajcie. A ty, kimkolwiek jesteś podaj mi tu tego wychudzonego biedaka.
   Jeese spojrzał na Gees pytającym wzrokiem nie ruszając się z miejsca.
   - W porządku, Jeese. Mama Javiera to kobieta, o której ci mówiła. Pomoże mu.
   Z lekkim oporem wsunął Samuela na kolana Cynthii, po czym wśliznął się na siedzenie obok Gees.
   - No więc, Gees? Co się stało?
   - Nasłałam ducha na mamę.
   Cynthia obróciła się gwałtownie w jej stronę.
   - Co zrobiłaś? Gees, ale...
   - Proszę pozwolić mi wytłumaczyć. Chodzi o to, że kiedy byłam dziś u Javiera i zasnęłam to... coś się stało. Ja... ja spotkałam moją mamę. Prawdziwą. A kiedy się obudziłam wróciła już Orsey i okazało się, że moce amuletu łączą się z moimi i... trochę mnie to wszystko przytłoczyło.
   - Rozumiem. Duch raczej nic nie zrobi twojej mamie, więc jej sprawą możemy zająć się jutro. Teraz powiedz mi, dlaczego włóczysz się po nocy w tej okolicy.
    - Uciekłam. Kiedy przestałam biec byłam już na przedmieściach. No i tam się spotkaliśmy, to jest ja i Jeese. Widziałam go chociaż mam amulet, więc do niego podeszłam i...
   - Gees - odezwał się znienacka Jeese, któremu najwyraźniej nie podobało się, że jest pomijany. - Ja mogę to wszystko wytłumaczyć mamie twojego kolegi
   - Jeese, z całym szacunkiem, ale ty jesteś martwy.
   - Nie doceniasz mnie. Poproś tą uroczą panią, żeby zdjęła bransoletkę wplecioną w obrożę Samuela.
   - Eeee... proszę pani, mogłaby pani wypleść z obroży Samuela bransoletkę i podać mi ją?
   Cynthia zmarszczyła brwi, jednak schyliła się i zlustrowała obrożę. Ostrożnie wyplątała cienki łańcuszek z czarnego srebra z kilkoma zawieszkami (również z czarnego srebra): boskim okiem, jaszczurką i heksagramem. Przyglądała mu się przez chwile ze zmarszczonymi brwiami, podobnie jak siedzący za kierownicą Aaron.
   - Dziękuję - Jeese wychylił się do przodu i sprawnie chwycił przedmiot w palce. Nie użył do tego energii, a zwyczajnie schwycił go jak gdyby był żywy, na co Gees zareagowała pełnym zdziwienia westchnieniem.
   Z szelmowskim uśmiechem zapiął bransoletkę na lewym nadgarstku. Po chwili Gees usłyszała jak Aaron wciąga głośno powietrze, a z rozwartych szeroko ust Cynthii wydobywa się cichy okrzyk.
   - Jesteś... - zaczęła drżącym głosem, jednak nie była w stanie dokończyć. Jeese posłał jej miły formowy uśmiech i skłonił lekko głowę.
   - Wiedzącym. Do usług, Cynthio Harvey.

---------------------------------------------------
Proszę, nich Ci, którzy to jeszcze czytają, nie zabijają mnie.
Mam nadzieję, że starzy czytelnicy powrócą po wakacjach ;)

2 komentarze:

  1. świetne :) ciekawy styl :)
    obserwuję i zapraszam do siebie :)
    http://grumblezone.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń